Szał uniesień

Rechot dwóch mężczyzn zagłuszył przez chwilę stukot pociągu. Spojrzałam przez ramię jednego
z nich, siedzącego obok mnie i zobaczyłam czarno- białe zdjęcie miniatury obrazu „Szał uniesień”
Podkowińskiego. Taki widok w gazecie lokalnej, nawet stołecznej, jest bardzo rzadki. A szkoda.
Nad nim litery krzyczą: „Kolejna ofiara Witkaca, zamordowany przy „Szale uniesień”.”
– Patrz Franek, tera gołom babe namalował, hehehe.
– No co ty? Pokaż! No tak, goła baba na koniu. Chyba mu się pomysły kończom.
– Mało tego w internetach, to jeszcze takie z koniem mu potrzebne?
– Nie ma co tu się dziwić. Zboczeniec i tyla.
To ciekawe, że zwykłych ludzi bardziej zdumiewał wybór obrazu niż kolejna śmierć. 'Goła baba’
zdominowała cały temat; może i dobrze, w końcu to piękna reprodukcja. Nawet na czarno białym
zdjęciu było widać, jak autor pięknie uchwycił błogość kobiety i pysk konia. Jej spełnienie
wypisane na twarzy przepięknie kontrastowało z napiętymi mięśniami czarnego rumaka
i niepokojącą pianą wydobywającą się z pyska. Jak jing i jang namiętności, łączyły ich targające
nimi emocje i włosy, które splatały się podczas wspólnej podróży.

To bardzo piękny obraz. Zawsze go lubiłam. Kątem oka widziałam, jak mężczyzna w lnianej koszuli uśmiecha się półgębkiem; był wyraźnie rozbawiony komentarzami koneserów gazety. A może uśmiechał się do mnie? Teraz nie chcę tego roztrząsać.

Spojrzałam na zegarek; do mojego przystanku zostało jeszcze piętnaście minut. Co można zrobić
w kwadrans? Kilka lat temu powiedziałabym, że kawę lub kanapkę. Jednak 2 października 2020
roku przekonałam się, że piętnaście minut wystarczy, by on zdarł ze mnie ubranie i wziął
w toalecie. Dwuminutowa gra wstępna, gdy lizał moje sutki i panoszył się po moich jedwabnych
majtkach wystarczyła, bym była gotowa. Gdy szeptałam błagalnym głosem, by we mnie wszedł, on
uśmiechał się szelmowsko i wkładał mi wskazujący palec do ust, a ja posłusznie go ssałam. Jego
oczy płonęły, a ja oddawałam mu się bez reszty. Ta lekkość z jaką przejmował moje ciało, obracał
je w dłoniach, sprawiała, że robiłam się coraz bardziej mokra. Zachowywałam się w jego palcach
jak modelina, robił ze mną, co chciał, a ja posłusznie wyginałam się, dopasowując do jego ruchów.
Nie lubił, jak patrzyłam mu w oczy, gdy szczytował, dlatego zawsze kończył biorąc mnie od tyłu.
Gdy był już blisko, wbijał mi palce w pośladki. Po wszystkim, przesuwał dłonią od linii włosów,
przez szyję po kręgosłupie, okrążał prawy pośladek, po czym dostawałam od niego soczystego
klapsa. On wracał na swoje miejsce, ja miałam chwilę dla siebie, by się ubrać i doprowadzić do
porządku. Od kiedy zaczęłam kupować koszule na zatrzaski, było to dużo łatwiejsze.

Powtarzałam sobie, że nie mieliśmy czasu na romantyczność. To była moja pierwsza relacja bez
uczuć, choć to też nie do końca prawda. Darzyłam pana K ogromnym podziwem, zakrawającym
o fanatyzm. Ślepo wierzyłam w każdy jego dotyk i kiwnięcie. Rozpływałam się w ukradkowych
spojrzeniach, a moje oczy rozświetlały się na każde „dzień dobry” i „przepraszam”, w którym tak
usilnie starał się pohamować swoją żądzę. Uwielbiałam na niego patrzeć i raczej się z tym nie
kryłam; starałam się usiąść naprzeciwko niego, przy oknie (on zawsze siadał przy oknie),
i wpatrywać w szybę, gdzie do woli mogłam delektować się jego odbiciem. Już po dwóch
miesiącach znałam go na wskroś, wiedziałam, ile razy musi zdjąć okulary i pomasować sobie
miejsca, w których odciskają się noski. Potrafiłam rozpoznać, gdy go coś trapi lub gdy miał dobry
dzień. Nie przeszkadzało mi, że nie rozmawialiśmy; rozumiałam, że właśnie ten element dodaje
naszej relacji pikanterii. Nie wiedziałam nawet jak się nazywa; widziałam na jego skórzanej torbie
inicjały K.R., dlatego nazywałam go panem K. Moim panem K. Widywaliśmy się trzy razy
w tygodniu, więc pewnie miał spotkania z klientami lub jeździł na różne godziny do pracy. Był
bardzo elegancki i przykładał dużą wagę do tego, jak wygląda, a jednocześnie potrafił wprowadzić
w swój ubiór odrobinę ekstrawagancji w postaci fikuśnych, drewnianych okularów, kolorowych
skarpetek, czy poszetki. Był klasą samą w sobie, z idealnie ułożoną siwą brodą i przyciętymi
włosami, w których gdzieniegdzie było widać ślady kruczoczarnej młodości. 'Silver fox’,
pomyślałam, gdy go pierwszy raz zobaczyłam. Wtedy nawet przez głowę by mi nie przeszło, że
ktoś taki jak on, mógłby mnie chcieć. Choć na chwilę, na kwadrans. Cudownie jest się czasem
pomylić.

Prawdziwy przełom nastąpił 23 grudnia, dokładnie osiemdziesiąt dwa dni od pierwszego spotkania.
Obiecałam sobie, że jeśli spotkamy się w wigilię to się do niego odezwę; zrobię sobie taki prezent.
W taki dzień ludzie ze sobą rozmawiali, wymieniali uprzejmości, zwłaszcza w środkach transportu
publicznego. Miło by było wymienić coś więcej niż płyny. Pan K jak zwykle był elegancki, tym
razem przełamał surowość marynarki krawatem z motywem ostrokrzewu.
– Wszystkiego najlepszego z okazji świąt.- wypowiedziałam drżącym głosem, tak cicho, że
chyba mnie nie dosłyszał. Odważyłam się powtórzyć.
– Dziękuję bardzo.- spojrzał mi w oczy, a ja zobaczyłam ten sam wzrok, który sprawiał, że
miękną mi kolana.- Wszystkiego najlepszego.- uśmiechnął się i… ruszył do wyjścia.
Siedziałam jak osłupiała. Tak długo się zbierałam na odpowiedni moment, że nie zauważyłam, iż
jego stacja się zbliżała i zaraz mi ucieknie. Na szczęście zdążyłam; to było takie piękne, że nasze
pierwsze oficjalne słowa były pełne wdzięczności i życzliwości. W tamtym momencie nasze
spojrzenia się połączyły i mogliśmy wejrzeć w swoje dusze, bez ukrywania się, bez strachu przed
całym światem. Tylko my. Tamtego dnia byłam najszczęśliwszą osobą na świecie; nawet fakt, że
spędzałam święta z moimi rodzicami i ich rodzeństwem wiecznie próbującym mnie wyswatać, nie
zepsuł mi humoru.

Na początku odpowiadało mi to, że spotykaliśmy się tylko w pociągu. Nie jest mi łatwo zawierać nowe znajomości. Gdy udawało mi się nawet kogoś poznać, to po kilku miesiącach znajomość
płowiała, rozpływała się jak rozcieńczona akwarela. Przyłapywałam ich na małych kłamstwach,
półprawdach i w końcu na oszczerstwach. Tym razem było inaczej. Mnie i pana K łączyła
prawdziwa namiętność, która jak pigment najlepszej jakości, nie dała się rozpuścić w byle jakim
płynie. Miałam nadzieję, że dopóki utrzymam obecną figurę, nasz związek jest bezpieczny. Która
z par mogła pozwolić sobie na taki zwierzęcy magnetyzm? Seks nierozproszony banałami
codzienności? Bez dramatów, kłótni, zranień. Zaspakajaliśmy się wzajemnie, a nasze ciała łączyły
się w miłosnym uniesieniu. To wspaniałe uczucie poznać kogoś, komu nie trzeba było niczego
tłumaczyć. Osobę, która akceptowała mnie w pełni taką, jaką jestem i nie próbowała mnie zmienić,
a jednocześnie wyglądała rozbrajająco w antracytowej koszuli. Niestety nasza idylla nie mogła
trwać wiecznie. Wszystkie pary się kłócą, więc nic dziwnego, że i nam się to przytrafiło.

Zaczęło się psuć 12 stycznia, po jednym z najlepszych uniesień, jakie miałam w życiu. Z czasem
zaczęłam eksperymentować z perfumami, bielizną i dodatkami. Obserwowałam jego reakcje,
pomruki zadowolenia, gdy odsłaniałam swoje alabastrowe ciało owite seksowną koronką. Tego dnia
byłam w satynowej koszuli, zapinanej na dyskretne zatrzaski, do tego ubrałam elegancką spódnicę
z suwakiem na całej długości boku i samonośne pończochy. Te ostatnie okazały się strzałem
w dziesiątkę. Gdy podgiął mi spódnicę do góry i przesunął dłonią po koronce pończoch coś
w niego wstąpiło. Na polikach pojawiły się rumieńce, a żyłka na jego lewej skroni zaczęła
pulsować. Zanim się obejrzałam, rozpiął i opuścił mi spódnicę na podłogę, a mnie usadził na zlewie
i rozszerzył uda. Zaczął mnie całować po szyi, schodząc coraz niżej, uciskając opuszkami palców
moje sutki. Delikatnie musnął je językiem, po czym je lekko wykręcił, a ja przygryzłam wargę
z zachwytu. Czułam, jak fala gorąca rozkwitła rumieńcem na moim dekolcie, a twarz aż paliła mnie
z pożądania. Wtedy zobaczyłam, jak schodzi niżej, poczułam ukąszenia na brzuchu, których
pieczenie łagodził pocałunkami. Zamarłam, gdy jego twarz zatrzymała się na wysokości moich
majtek. Spojrzał mi w oczy, a ja nie byłam w stanie nic zrobić. Wskazującym palcem przesuwał po
nabrzmiałych z podniecenia płatkach, uwięzionych pod koronką, jednocześnie całując mnie po
wewnętrznej stronie prawego uda. Jego usta zbliżały się do krawędzi moich majtek, gdy nagle
przerzucił się na drugie udo, a ja jęknęłam ze zniecierpliwienia: „Bawisz się mną”, zaskoczona, że
byłam w stanie się mu sprzeciwić. On spojrzał mi głęboko w oczy, uśmiechnął się chytrze
i odpowiedział: „Lubię się tobą bawić”, po czym zdarł ze mnie majtki i zatopił usta w mojej
kobiecości. Przechodziły mnie dreszcze rozkoszy, gdy ją naprzemiennie ssał i lizał. Gdy skupił całą
uwagę na łechtaczce, trącając ją coraz szybciej i ssąc jak cukierek, doszłam po raz pierwszy. Zakrył
mi usta dłonią, by stłumić moje jęki. Potem podniósł się i bez ostrzeżenia wszedł we mnie. Gdy
poczułam jego twardego członka w sobie, endorfiny opanowały każdy centymetr mojego ciała.
Poruszał się szybko i agresywnie, ale byłam tak podniecona i mokra, że w ogóle mi to nie przeszkadzało; wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że zmienia się w bestię i tylko ja mogę go
ujarzmić. Gdy byłam bliska kolejnego orgazmu, a moje ciało wiło się w drgawkach rozkoszy,
chciałam się do niego przytulić, ale w mgnieniu oka mnie odwrócił i powrócił do dobrze mi znanej
pozycji, w której lubił kończyć. Wtedy, gdy już orgazm przeszył jego ciało, zrobił, to co zawsze;
ubrał się i wyszedł. Tym razem, udało mi się szybciej zebrać i rozanielona wróciłam na miejsce,
naprzeciw niego. Zauważyłam, że wyciera dłonie, a obok niego leży mała buteleczka z płynem do
dezynfekcji. „Brzydzi się mnie”, pomyślałam. „Nie chce bym, go obejmowała, gdy kończył we
mnie, bo tak naprawdę to się mnie brzydzi!”. Patrzyłam na niego, a on, widząc jak moje oczy
zachodzą łzami, zapytał:
– Czy coś się pani stało? Wszystko w porządku? – widać było, że był zakłopotany. Czułam, że
rozumiał, że źle postąpił.
– Nie… Widocznie sobie na to zasłużyłam… – nie wierzyłam, że mimo moich łez, mimo tego,
co jeszcze przed kilkoma minutami nas łączyło, on nadal chciał podtrzymywać tę farsę.
– Proszę tak nie mówić.- uśmiechnął się pocieszająco.- Taka sympatyczna, młoda kobieta nie
zasługuje na angażowanie się w sytuacje, które powodują taki płacz.- gdy zobaczył, jak
słaby uśmiech przenikał przez taflę łez, odwzajemnił go.
– O! Teraz lepiej. Nikt ani nic nie jest warte takich łez. Proszę o tym pamiętać.
– Dobrze, będę pamiętać.
– Chce pani trochę płynu dezynfekującego? Lubię podróżować pociągiem, ale gdy sobie
wyobrażam, ile osób przede mną i po mnie siedzi na tym samym miejscu i dotyka tych
samych uchwytów…- wzdrygnął się.- Trochę mnie to przytłacza.
– Dobrze, poproszę.-nalał mi podwójną porcję i jeszcze raz się uśmiechnął. Odwdzięczyłam
się tym samym, porozumiewawczym gestem. Trochę się speszył, po czym wstał i wyszedł
mówiąc 'Do zobaczenia’.
Pierwsza kłótnia skończyła się tak szybko, jak się rozpoczęła, co więcej, to też był pierwszy raz,
gdy dzieliliśmy coś innego, niż naszą cielesność. Dowiedziałam się, że ma lęki, graniczące
z fobiami, które dla mnie zostawia za drzwiami łazienki. Mogłam zobaczyć jego hojność, gdy
poczęstował mnie płynem i podzielił się swoimi obawami. Jego empatia i uśmiech, pierwszy
nieoznaczony pożądaniem, bardzo mnie ujął. Wiedziałam, że jesteśmy dla siebie stworzeni, gdy
starał się mnie pocieszyć i jednocześnie przeprosić za sytuację, w której mnie postawił. I zdołał
nawet nie wychodzić z roli! Jednak starszy, doświadczony mężczyzna ma zdecydowanie dużo
więcej zalet niż wad. Takiego mężczyznę, jak pan K, można spotkać raz w swoim życiu. Musiałam
działać, by się mną nie znudził i zniknął, jak poprzedni. Już widziałam, jak siedzimy na kanapie
w kolorze butelkowej zieleni, naprzeciwko kominka; ja w musztardowym golfie i obcisłych
getrach, z książką, wtulona w mojego Lisa, który również oddawał się lekturze, sącząc koniak z kryształowego kieliszka. W mojej wyobraźni, zerkał na mnie co jakiś czas, by się upewnić, że
nadal przy nim siedzę i głaskał mnie po włosach. I szyi. I udach. Włożył swoje duże, ciepłe dłonie
pod mój sweter szukając krągłości. Lubił, kiedy chodziłam bez stanika, więc często pod wełnianymi
ubraniami stały mi sutki, pobudzone muskaniem delikatnego materiału. Czułam, jak jego palce
wędrują po moich piersiach, okrążają sutki, by po chwili je uszczypnąć. Spojrzałam na jego
spodnie; widziałam, że jest gotowy, a jego męskość, próbuje się wyrwać. Niewiele myśląc zeszłam
z sofy i kucnęłam między jego nogami. Rozpięłam mu rozporek i wyjęłam go, a wtedy z kieszeni
wypadła mu karta.
WYPADŁA MU KARTKA

Z fantazji wybił mnie mały, biały prostokąt leżący przede mną. Wysunął się w moją stronę po tym,
jak pociąg się zatrzymał. Musiał mu wypaść, gdy wyciągał płyn do dezynfekcji. Chyba że…
Specjalnie go upuścił, bym go znalazła. Podniosłam szybko karteczkę, by nikt mnie nie ubiegł. Na
stronie, którą widziałam były tylko inicjały K.R. zadrukowane złotą czcionką. Gdy obróciłam
kartkę, nie miałam już wątpliwości:
Krzysztof Racławicki
Psycholog, Mediator
Tel. 123 456 789
Adres. Chełmińska 44/3, Gabinet nr 5
Warszawa
Wiedziałam, że zostawił wizytówkę specjalnie. Też chciał więcej, podobnie jak ja. Może widok
moich łez doprowadził go do zmiany reguł gry, które sam ustalał. Niestety nie mogłam iść za nim
od razu; w końcu mam jeszcze pracę. Nie to, żebym ją specjalnie lubiła; w zasadzie jest
kwintesencją mojej nieudolności; tyle lat w ASP i coraz to nowych kursów, by zostać „panią
Madzią od zajęć plastycznych”. Chociaż rodzice są zadowoleni, że nie zostałam artystką. W końcu
praktykę załatwił mi wujek Franciszek, a po kursie pedagogiki przedszkolnej mogłam zatrudnić się
tam na cały etat. Już miesiąc wystarczył, bym stwierdziła z pewnością, że nie chcę mieć dzieci. Te
szczerbate małe potworki ze smarkami na całej twarzy napawały mnie odrazą. Na szczęście, byłam
w stanie skupić ich uwagę na czymś innym – ciastolinie, farbach, kredkach. Wiele osób, łącznie
z moją przełożoną, uważały że mam świetną rękę do dzieci. Dobre rezultaty osiągnęłam dzięki
determinacji, by się do mnie nie zbliżały. Ta ich ciągła potrzeba uwagi… i próby przejęcia władzy
płaczem… To nie dla mnie. Przez cały dzień w przedszkolu analizowałam naszą rozmowę
i moment, gdy wychodził, upuszczając wizytówkę. Starałam się przypomnieć sobie, czy spojrzał
na mnie ukradkiem lub porozumiewawczo. A może musnął moje włosy marynarką, jak już czasami
mu się zdarzało, na pożegnanie. Nie chciałam wyjść na zdesperowaną i zniechęcić go swoją osobą.
Mężczyźni już nie raz mówili mi, że za bardzo chcę. Moje starania i prezenty w formie obrazów czy szkiców uważali za przesadę i nadgorliwość. W złości powtarzali, że czuć ode mnie strach
przed odrzuceniem. Na początku tłumaczyłam im, że to zapach farb zmieszany z odorem
rozpuszczalnika, ale nie słuchali. Kończyłam z nimi od razu, by im udowodnić, że nie są mi do
niczego potrzebni. Pokazywałam im, że byli tylko moimi zabawkami, mimo że moje serce
krwawiło. Jedynym pocieszeniem było to, że widziałam ich zaskoczenie i niepewność. Widziałam,
jak żałują tego, co się stało. Myślałam, że teraz, gdy poznałam pana… Krzysztofa, będzie zupełnie
inaczej. Postaram się, by był ze mnie dumny. Jako psycholog i mediator na pewno doceni złożoność
mojego charakteru oraz będzie dumny, że spotyka się z artystką. Dla niego będę artystką, jeśli tylko
powie jedno słowo rzucę tę głupią pracę i zacznę malować więcej i więcej i jeszcze więcej!
Przerobię całe mieszkanie od rodziców na swoje studio i będę spędzała dnie i noce na tworzeniu.
Jestem pewna, że dzięki mężczyźnie takiemu jak Krzysztof, wena nigdy mnie nie opuści. Nigdy.
Może otworzymy galerie, albo namaluję kilka obrazów do jego biura i będziemy w ten sposób
łowić jego bogatych klientów! Tak! Jest tyle możliwości.
Dojazd do jego gabinetu zajął mi dwadzieścia minut. To znaczy nasz kwadrans i pięć minut.
Zastanawiałam się, czy znajdzie dla mnie czas. Może będzie zły, że tyle musiał czekać, a może
ucieszony, że się zdecydowałam przyjść? Pomyślałam, że najbezpieczniej będzie toczyć tę grę
dalej. Może będzie miał gości lub klientów; nie chciałam wyjść na dziwną. Nie znoszę, jak ktoś tak
o mnie mówi. Weszłam do budynku, a na pierwszym piętrze, po wjechaniu windą, przywitała mnie
uśmiechnięta recepcjonista z szylkretową apaszką.
– Dzień dobry, czym mogę służyć?
– Dzień dobry. Ja do doktora Racławickiego.
– Do psychologa? – upewnia się, a ja już czuję wzrok osób czekających na krzesełkach wzdłuż
korytarza.
– Tak. – przecedzam przez zęby.
– Była pani umówiona?
– Nie… Ja… Nie byłam.
– Rozumiem. – kliknęła kilka razy w klawiaturę.- Doktor będzie miał okienko, bo jedna z
pacjentek odwołała wizytę pół godziny temu. Mogę Panią wpisać i wejdzie Pani za około
dwadzieścia minut.
– Ach, tak… Wie pani co, dzisiaj już nie będę mogła, w zasadzie to przyszłam do doktora
w trochę innej sprawie, bo coś zostawił w pociągu, ale to może oddam mu jutro rano.
– Ja mogę mu to oddać, żeby pani nie kłopotać.
– Nie, nie trzeba, to nie jest takie ważne. Przechodziłam obok to pomyślałam, że wpadnę, ale
w takim razie to oddam mu to jutro sama. Dziękuję.

– Jak pani uważa. – odpowiedziała i rzuciła mi przeciągłe, badawcze spojrzenie. Wtedy
zrozumiałam, że miałam konkurencję. Ona pragnęła tego, co ja. Pragnęła go. Zebrałam całą
swoją odwagę i siłę i powróciłam do jej stanowiska.
– Jednak zmieniłam zdanie. Czy doktor ma jutro jakieś okienko?
– Jutro…- je wzrok wodził po ekranie komputera.- Tak, o 18.00 – to ostatnia możliwa godzina.
– Dobrze, to proszę mnie zapisać na pierwszą wizytę.
Nie mogłam się doczekać kolejnego dnia. Postanowiłam, że go zaskoczę i już na pierwszym
naszym, oficjalnym spotkaniu dam mu obraz, który namalowałam z myślą o nim. Zaryzykowałam
z reprodukcją jednego z moich ulubionych artystów Polski międzywojennej; był pełen tajemniczej
energii i seksualności, ze szczyptą szaleństwa; idealna definicja tego, co nas łączyło. Następnego
dnia przekroczyłam drzwi do recepcji za kwadrans osiemnasta. Duży, biały zegar z czarnymi
wskazówkami wyraźnie dał mi do zrozumienia, że zostało mi piętnaście minut. Dobrze wiedziałam,
co mogłabym zrobić z tym czasem. On tez na pewno by to wiedział. Usiadłam na jednym z krzeseł
naprzeciwko gabinetu, trzymając na kolanach zawiniątko nieco większe od formatu A4 w szarym
papierze, zawiązane lnianym sznurkiem. Pomyślałam, że nie będzie to wzbudzało aż takiej
ciekawości, jak odkryty obraz. Niestety nie zdążyłam go oprawić, ale stwierdziłam, że ramka może
być elementem, który dopasuje obraz do wnętrza. Dopasuje się, tak jak ja.
Przez pierwsze pięć minut myślałam, co mu powiem, jak on na to zareaguje, jak zareaguje na mnie.
Znowu ubrałam pończochy; tym razem z koronkowym pasem. I czarny komplet z koronki z małymi
różowymi kwiatuszkami, by przełamać trochę ten smutny kolor. Udało mi się nawet znaleźć
niezmywalną szminkę i szpilki pod kolor tych kwiatków; byłam z siebie naprawdę dumna. Buty
założyłam dopiero pod wieżowcem; nie byłabym w stanie chodzić w nich cały dzień. Miałam
nadzieję, że pan K, to znaczy Krzysztof, sprawi, że nie będę musiała długo ich mieć na sobie.
Myśląc o przygotowaniach do tego spotkania oddawałam się powoli fantazjom. Najpierw ostrożne
poznawanie siebie, chwila rozmowy i wdzięczności, że się tak postarałam, że zrozumiałam tę aluzję
z wizytówką. Następnie może krótki telefon, by odwołać plany na wieczór lub zamówić stolik
w jego ulubionej restauracji. Czy ja jestem przygotowana na elegancką restaurację? Nie
wyglądałam aż tak elegancko, jakbym chciała; z pensji przedszkolanki starczało mi na rachunki za
mieszkanie, jedzenie i waciki, więc niestety żadna torebka LV nie wchodziła w grę. Ale nie
poddawałam się i po kilku godzinach w lumpeksach znalazłam odpowiednią sukienkę, która
nadawała się zarówno na randkę jak i kolację, czy bankiet. Czułam się w niej jak… pani doktorowa,
byłam go warta. Po telefonach, mielibyśmy jeszcze pół godziny do stolika, może dłużej, ale na
pewno nie byłby w stanie tyle wytrzymać. Zaproponowałby mi szklaneczkę koniaku z jego biurka,
a ja bym na to przystała. Przystała bym na wszystkie propozycję. Potem podszedłby do mnie ze szklanką i zaproponowałby toast…
– Do widzenia doktorze.
– Do widzenia.
– Mario, możesz rozliczyć panią, a potem iść do domu. Ja wszystko pozamykam, tak jak się
umawialiśmy.- usłyszałam jego głos zza uchylonych drzwi.
Moje serce zamarło. Spojrzałam na zegarek, pozostało pięć minut do szóstej. Miałam wrażenie, że
nie mogę się ruszyć, moje nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a na piersi spoczywał ciężki głaz.
– Zapraszam kolejną osobę.- jego głos brzmiał kojąco.
Zerwałam się na równe nogi i podeszłam do drzwi. Spojrzałam na niego; uzupełniał notatki siedząc
za wielkim, dębowym biurkiem. Gabinet był pełen roślin i butelkowej zieleni, ze złotymi
i czarnymi akcentami. Wyglądał bardzo elegancko, ale nie onieśmielał. Krzysztof nie odrywając
oczu od notatek, wskazał ręką miejsce i poprosił, bym usiadła. Był to bardzo miękki fotel
z welurowym obiciem. Ucieszyłam się, że nie patrzył na mnie do tej pory, mogłam w tym czasie
opanować ekscytację. Poprosił o dwie minuty, by mógł się skupić na uzupełnieniu notatek. Ja
w tym czasie postanowiłam otworzyć mój pakunek i gdy skończy, położyć go na stół. Miałam
nadzieję, że to doceni i zauważy podobieństwo. Gdy widziałam, że kończy i otwiera swój notatnik
na nowej stronie, położyłam obraz, przesuwając ostrożnie szklaną kulę na nóżkach z zatopionym
w niej układem słonecznym.
– To dla ciebie.- wydukałam najbardziej seksownym głosem, na jaki mnie wtedy było stać.
– Dziękuję, ale…- spojrzał na obraz, potem na mnie. Był bardzo zaskoczony.
– Wiem, że to trochę dużo, ale ja bardzo lubię malować i pomyślałam, że będzie ci miło, jak
coś przyniosę.
– To rzeczywiście piękna praca, pani…
– Magdo.- dokończyłam z niedowierzaniem i irytacją.- Naprawdę dalej musimy w to grać
nawet tutaj?
– Ale…- jego zaskoczenie przerodziło się w zdumienie, a ja powoli traciłam cierpliwość.- My
się znamy?
– Błagam, odpuśćmy już to. Jak możesz udawać, że się nie znamy?? Jak możesz udawać, że
nie było nas w pociągu.
– Pociąg! No tak, bardzo przepraszam. Jestem dzisiaj strasznie rozkojarzony. Jak się pa… Jak
się czujesz?
– Bałam się tu przyjść. Nie wiedziałam jak zareagujesz, mimo że przecież specjalnie
zostawiłeś wizytówkę.
– Wizytówkę? – patrzył z niedowierzaniem na biały kwadrat, którym machałam mu przed oczami.
– Tak, leżała pod krzesłem, gdy odszedłeś z miejsca, by wyjść z pociągu.- obserwowałam
uważnie, by wyłapać każdy fałsz, którym mnie poczęstuje.
– Mam dziurawy płaszcz, nie mniej jednak, dobrze, że przyszłaś.- uspokoił się i uśmiechnął.
W jego oczach zaczął się delikatnie tlić ten żar, za którym tak tęskniłam.
– Tak sądzisz?- czułam jak promienieje. Przypływy gorąca zaczęły obmywać mój dekolt
i podbrzusze.
– Oczywiście.- mówił do mnie tak kojąco i patrzył prosto w oczy.- Od czego zaczniemy?
– A od czego byś chciał?- brzmiałam niby obojętnie, ale z lekkim zacięciem. Patrzyłam
wyzywająco.
– Może od tego?- odłożył notes i długopis na bok i wskazał na obraz.- Jest naprawdę
przepiękny, masz duży talent, ale niestety nie mogę go przyjąć. Z przyjemnością za niego
zapłacę. Moja żona uwielbia obrazy i czuję, że ten przypadnie jej do gustu.
– Co kurwa? – podniosłam się jak porażona.- Żona?? Przypomniałeś sobie, że pierdoliłeś mnie
w pociągu, a teraz wyjeżdżasz z żoną? Jesteś chory!
– Słucham?- znowu zrobił minę karpia.- O czym Pani mówi?- też wstał, wyraźnie
wzburzony.- Musiała mnie pani z kimś pomylić. Nic z panią nie robiłem w żadnym pociągu!
– Pomylić? – wpadłam w histeryczny śmiech.- Pomylić? A może, kurwa, ty pomyliłeś moją
waginę z waginą żony, gdy wsuwałeś i wysuwałeś swojego chuja w łazience SKMki, co?
– Co też pani opowiada? – wzburzenie ustąpiło zdumieniu, po czym wyglądało to jakby
w końcu coś do niego dotarło i usiadł.- Proszę usiąść. Porozmawiajmy.
– Nie…- w końcu zrozumiałam; to jak zmienił się w mgnieniu oka ze zdumionego na
spokojnego mężczyznę, z ciepłym głosem, powiedziało mi wszystko. Jest socjopatą. Na
pewno jest socjopatą, który podstępem mnie tu zwabił i specjalnie odwołał swoją
recepcjonistkę, by mnie odurzyć i zrobić mi krzywdę. Wielką krzywdę. Jedną z tych,
z których się potem nie wstaje.
Nie posłuchałam go i stałam dalej jak zaczarowana. Nie mogłam uwierzyć, ze dałam się tak
omamić. Moje ręce zaczęły się trząść; widząc mój strach, Krzysztof wstał ze swojego fotela
i podążał w moim kierunku, trzymając ręce w górze, ale przyglądając mi się bardzo uważnie. Zbyt
uważnie. Niewiele myśląc, złapałam kulę stojąca na jego biurku i z całej siły uderzyłam go w
głowę. Trafiłam w skroń, stracił równowagę. Wykorzystałam tę chwilę i kopnęłam go w jaja. Padł
na kolana, a ja uderzyłam go znowu kulą. I jeszcze raz. I jeszcze jeden. I jeszcze ten ostatni dla
pewności. Dostał drgawek, po czym przestał się ruszać. Odetchnęłam z ulgą. Poradziłam sobie
z niebezpieczeństwem. On był naprawdę groźnym mężczyzną. Na szczęście już nikomu nie zrobi krzywdy. Spojrzałam na jego biurko; zachlapał mój obraz krwią. Zbezcześcił go swoją plugawą,
socjopatyczną krwią. Kobieta z rudymi włosami dostała kilka czerwonych smug na ciele, podobnie
jak koń. Wyglądali, jakby byli poparzeni Zacisnęłam dłonie w pięści; mój 'Szał uniesień’, mój
dowód miłości, nieprzespana noc, wszystko na marne! Znowu się pomyliłam!
– Jak mogłeś mi to zrobić!?.- Syknęłam. Nie odezwał się.
Kopnęłam go w brzuch, a plama wokół jego głowy się powiększyła; wyglądała jak aureola.
’Pieprzony świętoszek!’, pomyślałam i kopnęłam go ponownie. I jeszcze raz. Nie zareagował. Niby
nie powinno mnie to dziwić, ale za każdym razem byłam zaskoczona, jak szybko uchodziło z nich
życie. Jacy są słabi, jacy niemęsko krusi. To było żałosne; nie zasługiwali na moją uwagę i na
pewno nie byli warci moich obrazów. Do tej pory Podkowiński był moją najlepszą reprodukcją; nie
chciałam jej tam zostawiać, ale musiałam. Mimo, że wierzyłam, że nam się uda, zawsze w torebce
nosiłam kilka przydatnych gadżetów; rękawiczki, dwie małe butelki odplamiacza, płyn do
dezynfekcji i kilka ściereczek. Po mojej obecności pozostał tylko obraz; nie chciałam go zostawiać,
bardzo go lubiłam, ale terapeutka kiedyś poradziła mi, bym nie przywiązywała się do rzeczy, które
przypominają mi o rozstaniach.
Na szczęście to już za mną i myślę, że zrozumiał, że już z nas nic nie będzie. Wkrótce, jak się
z niego wyleczę, poznam kogoś nowego, kto wie, może przeżyję ekscytującą przygodę z tym
młodym brunetem, który tak na mnie ostatnio zerka w pociągu. Przypomina mi trochę postacie
z obrazów Jacka Malczewskiego…

Sznurkowe rozmowy

Zaczynało się dosyć zwyczajnie, od szeptów krytyka wewnętrznego. Z drugiej strony, zdecydowany głos rozsądku podpowiadał, bym nareszcie zrobiła porządek z tym dziwnym mózgiem. A co było z nim nie tak? Zajęło mi chwilę, by zdać sobie sprawę, gdzie go mogłam znaleźć. Pogłaskałam się po prawie gołej czaszce, by się w końcu ruszył. Niestety. Mój mózg się obraził. Miał dzień na nie. Ot, taki bunt czterolatka w ciele trzydziestopięciolatki. Normalka. Poczułam szorstkość sznurka na skórze.

Lista zadań, którą przygotowałam, uśmiechała się do mnie zalotnie, a na obietnicach, które złożyłam znajomym nie wysechł jeszcze tusz. „To ma być produktywny dzień!”, warczałam na moich rozmówców, a oni zdziwieni zamilkli… by po chwili zasypać mnie gromkim śmiechem. Dźwięk ten przyprawiał mnie o zawrót głowy. Mózg wydzierał się oburzony: „Dzisiaj mamy bad brain day* i już!”. Nie dałam za wygraną i wstałam. Złapałam listę i wpatrywałam się w nią, jak kiedyś wpatrywało się w obrazki, by zobaczyć wypukłe kształty wychodzące przed powtarzające się ślaczki. Nie było dodatkowego kształtu. Tylko litery. Krytyk znowu zaklinał moją nieudolność, jakby był w stanie słowami mnie sparaliżować. Rozsądek się topił, słychać go jakby był pod wodą. A mózg z radością postanowił sobie uciąć triumfalną drzemkę. Wyłączył się na tyle, że nie mogłam zrobić najprostszych rzeczy. Sznurek, jak wąż wił się na moim ciele.

Śniadanie? A gdzie był (chleb/wędlina/może jakieś warzywo? Ale co tam pasuje?). Gryzłam suchą kromkę z wielką frustracją i popijałam ten rarytas gorzką, brązową wodą, chyba kawą (nie wiedziałam, czy zbożową, czy bezkofeinową – już nie pamiętałam co wsypałam). Kawa nie pomogła (przypomniałam sobie, że nigdy nie pomagała), ale poparzenie języka trochę mnie pobudziło. Mózg otworzył jedno oko, by zbadać sytuację, po czym je zamknął. Zaczęłam szukać telefonu, by spojrzeć, ile mam czasu do wyjścia do pracy. Po dziesięciu minutach szukania w całym mieszkaniu, uświadamiam sobie, że trzymam ją w lewej dłoni. No przecież! Skąd miałam się domyśleć, skoro jestem praworęczna? Węzły zaczynają mnie uwierać.

Tak czaczynał się dzień zwany przeze mnie marionetkowym. Stawiałam kolejne kroki jak powieszona na sznurkach marionetka, która starała się uciec spod czyjejś władzy. Wszystkie ruchy i myśli są prowadzone na sznurku. Całe życie na nim wisi. Sznurek nie jest dobrym przewodnikiem.

*bad brain day – dzień, w którym twój mózg nie jest w formie. Czas, gdy osoba z adhd nie jest w stanie wykonywać czynności, które zazwyczaj przychodzą jej z łatwością lub automatycznie. Proces decyzyjny jest bardzo zaburzony, a energia jest na bardzo niskim poziomie. Można to porównać do „mgły mózgowej”, której doświadczają osoby podczas lub po odchorowaniu COVID19

Bez tytułu

Przypominało to trochę zabawę na trzepaku; świat widziany do góry nogami, lekkie mdłości i zdrętwiałe nogi. Mieszanka ekscytacji i strachu pulsowała mi w żyłach, pobudzała ciekawość i zniecierpliwienie. Czas mijał, a perspektywa została, zniekształcając to, co znajome.

Wszystko było na opak, nawet muzyka, która niegdyś rozpieszczała moje zmysły, nagle stała się polem bitwy. Każde uderzenie w werbel odbijało się na mojej skroni, zostawiając czarne plamy przed oczami. Smyczek, niczym nóż, wrzynał się moje ramiona, a sekcja dęta ograbiała mnie z powietrza, zostawiając dwa wyzute balony zamiast płuc. Nawet ten głos, który koił moją duszę, teraz rozdzierał mi serce, wylewając z niego resztę nadziei. Jedynie gitara okazała się łaskawa, wiążąc ze strun pętle na mej szyi, by oszczędzić dalszego cierpienia.

Zawieszona w muzyce, umierałam z każdym taktem, dławiłam się nutami, drgałam lekko zbliżając się do końca; swego i utworu.

Gdy muzyka ustała, opadłam w bezruchu.

Wisiałam do góry nogami, jak kwiat pozostawiony do ususzenia; niewzruszony, pokryty grubą patyną wspomnień, pozostawiony tu trochę przez zaniedbanie, a trochę przez zapomnienie. Niewywołujący już zachwytu, a jedynie poczucie winy.

Zanim się zacznie, czyli jak rodzi się obsesja…

Za każdym razem kiedy on przechodzi obok ciebie, widzę zmieszanie w twoich oczach; tę mieszankę pożądania z udawaną obojętnością, która nie pozwala ci nawet na to, by odwrócić wzrok. To niesamowite, jak w jednej chwili z 'normalnej kobiety zajętej swoimi malutkimi sprawami’ stajesz się… przeźroczysta. Tak… przeźroczysta i bezcielesna.

Widzę jak przeobrażasz się w jego granatową koszulę, by poczuć zapach jego skóry, poczuć ciepło jego ciała… Twoje usta delikatnie rozchylają się z potrzeby bycia filiżanką, z której powoli upija kolejny łyk kawy. Niemal czujesz jego oddech i smak, kiedy jego pełne wargi dotykają twoich. Kiedy zaspokaja tobą swoje pragnienie.

Spoglądasz na jego dłonie, smukłość palców przyprawia cię o miłe dreszcze. Gdy przymykasz delikatnie oczy, czujesz jak błądzą po twoim ciele; jak dopasowują się do kształtu twoich piersi, delikatnie je ściskając i drażniąc twoje sutki. A one, łaknąc dotyku stoją posłusznie, jak za naciśnięciem guzika… Tak naturalnie jakby włączał długopis… i za każdym razem kiedy to robi… Masz to przed oczyma…

Chyba nie ma już miejsca w tym biurze, gdzie byś z nim tego nie robiła, prawda? Nie musisz robić takiej miny. Przecież jesteśmy dorosłe. To nic takiego puścić wodzę fantazji. Zwłaszcza jeśli chodzi o puszczanie i związane z nim przyjemności. Pamiętam, jak oparł się o biurko i podrygiwał w takt muzyki… Twoje feromony było czuć w całym pokoju. Nie potrafiłaś się powstrzymać od patrzenia na jego zgrabny tyłeczek wyrywający się z obcisłych jeansów. Siłą woli starałaś się powiększyć przestrzeń między biurkiem a nim, by wślizgnąć się pomiędzy i uprawiać z nim seks w rytm muzyki. Rozpinałaś jego koszule, a on bezpardonowo zaczął dobierać się do twoich majtek, kąsając cię w szyję przy refrenie. A może całując? W każdym razie szyja była w to dość mocno zaangażowana, bo przechylałaś ją coraz bardziej, a ognisty rumieniec wykwitał na twojej twarzy oraz dekolcie. Ciągnął cię za włosy, kiedy był już blisko… Drugą rękę miał opartą o biurko i jak gdyby nigdy nic stukał palcami w rytm muzyki.

Fantazje mieszają się z rzeczywistością, a to doprowadza cię do szału. I powiedz… po co ci to wszystko? Po co tyle godzin spędzonych na obserwowaniu faceta, który cię nie zauważa. Marzenie o tym, jak pokazujesz pazurki, jak wbijasz je w jego szerokie plecy w chwilach uniesienia. Jesteś zbyt potulna, zbyt dziecinnie niewinna, by dać mu powody do tego, by brać cię pod uwagę. Jeszcze.

Nic straconego. Sprawię, że twoją bezcielesność i przeźroczystość zacznie postrzegać jako tajemniczość, a ciebie jako zagadkę, którą musi rozwiązać. Najlepiej tu i teraz. Na stole przed tobą.

Pomogę ci. Od czego są przyjaciółki.

Photo by Tamanna Rumee on Unsplash

Histeria na miłość

W zielonym kubku mieszałam budyń czekoladowy, układając sobie myśli. Zamknięta w czerwieni ścian, zazdrościłam oknu przestrzeni, a sufitowi, osiągnięcia szczytu swoich możliwości. Budyń miał mieć tę czarodziejską moc uzdrawiania emocji i rozczesywania skołtunionych myśli, a tymczasem skupił jedynie wyrzuty sumienia związane z odstępstwem od diety. Gdyby tego było mało – przyprowadził Ją – Kotełkę. A jak dobrze wiadomo, Kotełka raz zachęcona zapachem słodkości, później za każdym razem, gdy usłyszała pękanie kostek czekolady, pojawiała się znikąd z tą samą kotełkową miną…


Pierwszy raz przydreptała na krótkich nóżkach do połowy pokoju i stanęła oglądając moje wnętrze wielkimi, zielonymi oczyma. Buzię miała okrągłą, z wdzięcznymi policzkami i niecałe 50 cm wzrostu. To co, jednak przykuwało największą uwagę to jej szary płaszczyk z bardzo dziwnego materiału. Gdy bliżej podeszła i mogłam się przyjrzeć, okazało się, że płaszczyk jest po prostu upstrzony kocimi kłakami…
Uśmiechnęła się lekko i przysiadła obok, zaglądając mi do kubka. Zapytam czy ma ochotę na budyń, potrząsnęła energicznie głową, więc chcąc nie chcąc, ruszyłam do kuchni wstawić wodę. Gdy wracałam, zerknęłam do środka, by upewnić się, czy nie mam omamów, a Kotełka była pogrążona we własnych myślach. Machała nóżkami na brzegu kanapy i powoli obierała się z kociej sierści, za każdym razem stosując wyliczankę: 'Kota (jeden włos zrzucony na podłogę, szeroki uśmiech), nie-kota (kolejny włos zrzucony na podłogę, grymas smutku). I tak umilała sobie czekanie, przepowiadając przyszłość z kocich fusów.
Gdy wróciłam z kubkiem i razem zaczęłyśmy mieszać, zmieszanie ustąpiło, a w jego miejsce poczułam specyficzną bliskość znaną dobrze przyjaciółkom. Ona chyba poczuła to samo, bo położyła rękę na mojej dłoni i zrozumiałym tylko dla kobiet wzrokiem patrzyła przenikliwie, jakby chciała powiedzieć; „to łajdak…”. Zamiast tego, prawie szeptem zapytała:
-Nie kota?- patrzyła uważnie badając moją reakcję.
– No nie… może mamy trudne dni, ciężki miesiąc, ale to normalne na początku…- moje marne tłumaczenie przerwał dźwięk smsa- no właśnie, o wilku mowa- dodałam z ulgą.
-Kota! – zapewniła potakując głową i zaczęła wesoło ruszać nóżkami
Po kilku sekundach mina mi zrzedła… spojrzałam na Kotełkę znad telefonu i starałam przekazać wiadomość nie roniąc ani kropli… czytam:
’Cześć. Przepraszam za ostatni tydzień…”
– Kota! – uśmiecha się czule, oczy jej błyszczały nadzieją.

’Jesteś wspaniałą dziewczyną i nigdy wcześniej nie poznałem tak miłej i opiekuńczej istoty’– spojrzałam na nią.. nawet ona wietrzyła tu podstęp – zmarszczyła brwi i malutki nosek, przez co wyglądała jak nieufne, szare zwierzątko.
-Kota? -zapytała ostrożnie, będąc jednocześnie gotową na cios. Odłożyła na bok kubek z budyniem, po czym podkurczyła kolana i zacisnęła piąstki.

’Ale dla mnie to trochę za wiele. Potrzebuję więcej przestrzeni i powietrza, bo czuję się jak w klatce. Na pewno znajdziesz kogoś, kto uzna tą Twoją opiekuńczość za ogromny plus. Życzę Ci odnalezienia miłości.’

Kątem oka patrzyłam na moją towarzyszkę, widziałam jak jej policzki pąsowieją, a usta i bródka lekko dygocze. Wyszeptała:

-Nie kota…

-Tak, nie kota.- powtórzyłam, powstrzymując się od łez. Już chciałam ją poprosić, by zostawiła mnie samą, gdy wdrapała mi się na kolana, wyjęła z kieszeni płaszcza komórkę, uśmiechnęła się do mnie zachęcając do spojrzenia w kolorowy ekran. Po kilku kliknięciach weszła w galerię, gdzie znajdowało się chyba z tysiąc różnych zdjęć, filmików i gifów z kotami. Była wybredna przy wyborze, ale za każdym razem nie omieszkała opatrzyć dobrze znaną wersją komentarza. Dwadzieścia minut oglądania małych kotów, kociaków grających, gryzących, psocących i drapiących przesłoniło moje przygnębione myśli. Gdy Kotełka zauważyła cień uśmiechu na mojej twarzy, schowała komórkę i zrobiła susa, próbując się dobrać do mojego telefonu. Zrobiła to z prawdziwą gracją, by po chwili wlepić we mnie wielkie, kocie oczy ze Shreka. Próbowała sama odblokować ekran, ale po nieudanych próbach jej oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej i nie miałam wyjścia – musiałam jej pomóc. Kilka zręcznych kliknięć i już była na niebieskiej aplikacji przeszukując w skupieniu moją tablicę. Nagle wyprostowała się, niczym pies gończy wskazując zdobycz. Koło przychylnego komentarza pod moim zdjęciem widnieje imię i nazwisko mego przyjaciela i jego pocieszny pyszczek. Nogi podniosła do góry szczerząc się z zadowolenia. Gdy zauważyła mój pytający wzrok wywróciła oczami, odłożyła przy mnie komórkę i wzięła w rączki kubek z budyniem. Spojrzałam na komórkę, potem na nią, a ona znikając ogromny kopiec budyniu w buzi, wyjmuje łyżeczkę, mierzy ją we mnie, by po przemieleniu budyniu wydać swoją ekspertyzę:

– Kota. – zawyrokowała pewna siebie.

Photo by Daria Shatova on Unsplash

Histeria na zdrowie

Pamiętam nasze pierwsze spotkanie; wiatr wściekle dął w okna, jakby chciał wyrazić sprzeciw nadchodzącej jesieni. Siedziałam w fotelu w dresach, bez makijażu i obawy, że ktoś mnie tak zobaczy. Wolna od trosk i tuszu do rzęs, popijałam wino z ulubionego półlitrowego kieliszka, przerzucając kanały kolorowego pudła. Wtedy obok mnie na pufie pojawiła się ona; drobna, w czarnych rajstopach (jak później się okazało, rajstopach nie byle jakich, ale pobudzających krążenie), i szarym, luźnym swetrze. Popatrzyłam na nią zdziwiona, ale zanim otworzyłam usta, ona zasypała mnie historią na temat swetra, nie- owczego, ale alpakowego, jaki on jest lżejszy i nie uczulający, wspaniały sweter- lekki i wygodny, a przede wszystkim modny, bo szary, a szary nie wychodzi z mody. Jej słowa zawijały się wokół mnie jak szal i miałam je już powyżej uszu, gdy w końcu umilkła i popatrzyła z poważną miną…

  • Ale wiesz, po co tu przyszłam? Bo przecież nie po to, by opowiadać o swetrze. – wybuchła śmiechem podnosząc nogi i połyskując rajstopami, odbijającymi światło telewizora.
  • Nie wie… – nie dała mi nawet dokończyć.
  • Jak to? Jakaś ty głupiutka… Swoją drogą, kochaniutka, ty też powinnaś sobie kupić coś, co poprawi ci samopoczucie ciała, coś co cię uzdrowi… ale na ploty jeszcze będziemy miały czas… – pochyla się i patrzy mroźnym błękitem – Przyszłam, byś włączyła TO.
  • Co? – patrzyłam i już nie byłam pewna, co bardziej mnie dziwiło: jej postać, przybycie czy szara alpaka ciągle biegająca mi po głowie.

Próbowała mnie zmrozić wzrokiem, a może zmrozić cały pokój? Może to sweter spowodował, że nie osiągnęła wystarczająco niskiej temperatury i zamiast lodu, pociekła woda… całkiem dużo wody. Lały jej się z oczu wodniste grochy, ogrochowując szare cudo.

  • Ja muszę to obejrzeć! Ty nic nie rozumiesz! – szlochała. – Bo mnie tu w prawym boku strasznie kuje praktycznie co piątek, a w kolanie chlupie jak w sedesie… A o łazienkowych sprawach już nie wspomnę… – zmarszczyła drobny nosek, dopełniając wyraz trwogi smutnym łukiem pełnych ust.
  • Powiedz, co chcesz obejrzeć, to ci włączę – mówiłam delikatnie, strącając asertywność w przepaść. Chciałam przy okazji zrzucić też alpakę, ale się skubana rozbrykała.
  • Naprawdę? – wpatrywała się we mnie zamglonym nieboskłonem, a dłońmi starannie poprawiła czarne włosy związane w zdrową cebulę. – Włącz 'ludzkie pasożyty’, są na trójce. – powiedziała, o dziwo, krótko.

Nie chcąc dalej drążyć tematu, ni wywoływać kolejnych spazmów, włączam posłusznie 'trzy’ na pilocie i obie zagłębiamy się w rzeczy, których wolałabym nie być usłyszeć. Czułam się jak na torturach, czułam każdy mięsień i wijące się stworzenia pod skórą… i w trzustce, i w stopie… i w ogóle… zwłaszcza w ogóle… Nie wiedziałam, czy lepiej zemdleć, czy wypłakać, a może znowu wybuchnąć… choć kolejne otwarte rany będą tylko zaproszeniem dla wijących się gości…

Spojrzałam kątem oka na moją towarzyszkę… a ona… się śmieje. Bezczelnie szczerzy ząbki, lekko mruży oczki, za których kąciki trzymają ją zaciekle kurze łapki.

  • Też to czujesz, prawda? – zapytała prawie bezgłośnie, aż mnie ciarki przeszły… a właściwie… czy to na pewno były ciarki… mam taką nadzieję…
  • Tak… każdy przypadek na sobie czuję, a ciebie to tak bawi? – syknęłam czując się zdradzona, chowając empatię do kieszeni. Alpaka już się nie zmieściła.
  • Oczywiście, że raduje mnie fakt, iż nie jestem sama! Nic tak nie cementuje przyjaźni jak stara, dobra choroba! – uśmiechnęła się poufale i sięgnęła zza pufy po drugi kieliszek, który musiała sobie wcześniej przynieść. Nalała sobie wina i prawiła dalej – Nic nie zaskarbi twojej sympatii tak jak wspólne objawy, podobne schorzenia i skutki uboczne!
  • Ale ja nie jestem chora! – aż wstałam, by zużyć energię na podniesienie się z fotela, zamiast trzepnąć już dość trzepniętą rozmówczynię. Przy okazji również postanowiłam sobie napełnić kieliszek, bo na trzeźwo nie dało się tego znieść.
  • Jesteś – pogłaskała mnie pobłażliwie – ale jeszcze o tym nie wiesz. Ale ja ci pomogę to sobie uświadomić – od tego tu jestem i być będę, chociażby codziennie właśnie w tym pięknym szarym swetrze – mówiłam ci już, że dzięki temu, że nie ma dużo lanoliny to mniej się brudzi i jest odporny na roztocza?

’No tak… dopadła mnie Histeria zdrowotna… tylko czemu teraz i tutaj?’ zatopiłam się w myślach, w dali galopowały alpaki, a pudło przed nami zarządziło napisy końcowe.

  • Ooooo… To już koniec programu. Musisz iść. – skwitowałam ponownie wstając i zmierzałam do drzwi, by zmotywować ją do wyjścia.
  • Ale jest jeszcze tyle programów; niewyjaśnione choroby, choroby zakaźne, grzybice różnego rodzaju, nie wspominając o chorobach wstydliwych… tyle mamy do obgadania… – powiedziała ze zdziwieniem.
  • No niby tak… – zaczęłam powoli – ale, moja droga… przyjaźń buduje się stopniowo i hoduje jak… pasożyty.- wzdrygnęłam się na samą myśl o nich i swojej głupocie.
  • No może masz racje… – niechętnie odpowiedziała, miętoląc róg swojego nieuczulającego swetra
  • Na pewno mam. Spotkamy się innym razem, a przez ten czas nieobecny możesz przemyśleć wszystkie przypadki, które dzisiaj widziałyśmy i dokonać autoanalizy swojego jestestwa.
  • To całkiem dobry pomysł, muszę przyznać – i przyznała dodatkowo kręcąc głową.- to do zobaczenia, przyjaciółko.
  • To pa.- wycedziłam, a ona zniknęła.

Pozostawiła po sobie myśli pasożytnicze i najwyraźniej zaraźliwą, szarą alpakę.

Photo by Elizaveta Dushechkina on Unsplash

Histeria na dom

Mieszkając w starej kamienicy, dzieliłam te cztery kąty ze Strachem. Niegdyś, mój współlokator był dość jednostajny w działaniach; całymi dniami wygrywał marsze na rurach od kaloryferów lub prowadził zażarte dyskusje ze starym, skrzypiącym parkietem. Ceniłam sobie jego przewidywalną naturę i nawet, gdy kłótnie czy melodie przelewały się na godziny nocne, odnajdywałam w tym pewnego rodzaju bezpieczną ostoję. Wszystko zmieniło się po wybuchu, gdy w jednym z kątów w kolorze butelkowej zieleni zagnieździła się ona… Histeria Domowa; z plątaniny myśli uwiła sobie sieć i rozłożyła się na niej wyzywająco, wyczekując adoratorów. Strach, najwyraźniej, powziął rękawicę i rozpoczął prześcigać się w pomysłach; to migać światłem z latarni, to cieniem postacie malował, odgrywał serenady na szafkach i spadających ubraniach z wieszaka. Dwoił się i troił, by ją zaspokoić… Ona, Histeria Domowa, spoglądała na niego, jak na stare zakurzone pudełko; to z lekkim sentymentem, to z litością.

Pukle czarnych włosów kręciła na palcu, ściągała wąskie usta wybałuszając oczy. Nie była okazem piękna, lecz przyznać jej trzeba, że dwie pary rąk i dwie pary nóg dodawały jej uroku. Siedziała jak dumne pajęczysko; prezentowała wielkie piersiska uwięzione w czerwonej sukni i kabaretki na czterech nogach zakończonych czarnymi szpilkami z czerwoną podeszwą- bo jakże by inaczej? – przecież takimi butami najlepiej porusza się po pajęczynie.

Siedziała i knuła planiska; obserowała mnie czarnymi, czujnymi oczyskami. Wielkie miała argumenty i chytry plan… Dobić mnie chciała… sprzątaniem.

Dzień w dzień, rozkochane w niej pająki wiły nowe sieci. Dzień w dzień rozkazywała paprochom, by swoimi włochatymi łapkami brudziły szklanki i talerze. Strach z jej rozkazu rozrzucał ubrania i lepił koty z kurzu. Koty te, rozmiałczone do granic możliwości, z kolei zatrudniła do lizania okien i podłogi; wszystko w szarej ślinie i wzorzystych smugach. Omiatała zakurzoną miotełką wszystkie meble i regały, nie znała litości – wszystko ginęło pod warstwą białego popiołu – domowych Pompei jej się zachciało!

I gdy wydawało się, że gorzej być nie może, że to wszystko już przelewa brudną czarę… zaczęła…

MARUDZIĆ

  • Jak ty się nie wstydzisz?
  • Co z ciebie za gospodyni?
  • Tyle programów oglądasz w telewizji – swój dom sobie lepiej obejrzyj!
  • Przez okna już nic nie widać prócz kurzu…
  • Co z ciebie za kobieta?
  • Nikt do ciebie nie przyjdzie, do tego syfu!
  • Facet cię pogoni, bo nie sprzątasz!
  • Nie pójdziesz spać póki tego nie umyjesz!
  • Czy ty urodziłaś się w oborze?

I drążyła na przemian: pytaniami i wyzwiskami, pot jej spływał po puklach, które od wilgoci zamieniały się w afro. Poliki nadymała z wściekłości, miny strzelała szaleńcze i pokazywała swoje cztery wielkie ręce w rękawiskach białych ubrane – gotowe już na testy i ustawianie. A ja miałam nadzieję, że podczas jednego z ataków tej sprzątaniowej furii, tak się nadmie, że wybuchnie…

Ja i moje histerie

Pierwsze było słowo…

… a w zasadzie dwa słowa, które słyszałam od niego. Brzęczały mi w uszach milionem rozwścieczonych dźwięków i wprowadziły moją głowę w taki rezonans, że nie było innego wyjścia, jak wybuchnąć, by uratować swój rozum. Wybuch ten, niespełna trzy lata temu, inny był niż wcześniejsze zajścia; wybryki przyszłej matki natury. Również przez zły wpływ człowieka spowodowany, niszczycielską siłą spowity, bojaźnią maluczkich nagrodzony…

Tego dnia pamiętnego, w piątek o 18:08 wydałam na świat… Histerie; część wyskoczyła z mojej głowy, inne wylały się wraz ze łzami, a te bardziej zawzięte, udusić mnie chciały, lecz zdążyłam je odchrząknąć i wypluć. Ubrane były w emocje, twarze spowiły im barwy wojenne, a serca trzepotało im w piersiach, z obawy, że się wyda… Orszak ten dumnie mnie prowadził, chronił, ganił i szydził wiernie; nie szczędził słów ani myśli. Każda z nich łaknęła uwagi i szacunku, a w głębi histerycznej duszy marzyła o tym, by zdjąć tarczę i nie martwić się czy z nią czy na niej wróci z kolejnej bitwy o codzienność.

Ale pierwsze było słowo… a w zasadzie dwa słowa:

Jesteś histeryczką!

Photo by Andreea Pop on Unsplash

Róża w trzech odsłonach

Jest mi niezmiernie miło Was poinformować, że moja pierwsza powieść pt. „Róża i ludzie miasta” jest już dostępna w trzech odsłonach. Jeśli chcecie poczytać, o czym jest „Róża…” to możecie to zrobić tutaj. Poniżej kilka słów o tym, co możecie wykrzesać z każdej z wersji 😉

Pierwotna wersja: Papierowa.

Wszyscy sympatycy szelestu stron i zapachu świeżego druku nie zawiodą się. Książka w tej wersji ma 306 stron, a wyraźna i duża czcionka cieszy oczy każdego, kto po nią sięgnie. Dodatkowo, wydawnictwo postarało się o wyróżnienie fragmentów książki innym kolorem papieru, dzięki czemu każdy czytelnik odnajdzie się bez trudu przy zmianach wątków. Ciepło bijące z okładki świetnie oddaje nastrój powieści. Tę wersję można dostać na zamówienie w większości księgarń oraz empiku. Warto zapytać również w swojej bibliotece.

Druga wersja: Elektroniczna.

„Róża” w szarości czuje się znakomicie 🙂 Kolor ten świetnie koi zmęczone po całym dniu oczy, a kompaktowość nośnika sprawia, że można ją wszędzie zabrać i nie trzeba martwić się o zakładkę. Czcionka i ilość stron zależy tylko od Was i waszego widzi mi się. Wersja elektroniczna dostępna jest we wszystkich księgarniach elektronicznych.

Trzecia wersja: Audio.

Powieść czytana przez Panią Hannę Chojnacką-Gościniak nabiera nowej barwy. Jest wyrazista i pełna szczegółów, które można wychwycić tylko dzięki odpowiedniemu podkreśleniu przez lektora. Trzysta sześć stron zamienia się w siedem godzin i trzydzieści siedem minut. Poztcja ta dostępna jest w storytel.

Do F.

Gdy byłam małą kropką, siedziałaś w kąciku moich ust i spijałaś woń świeżego papieru. Gdy obrastałam w słowa, a później w wyrazy, widziałam jak rośniesz ze mną, jak nabierasz kształtów. Twoje błękitne futro lśniło w blasku stalówki, a ja czułam, że nie grozi nam skreślenie, bo możemy na sobie polegać. Karmiłam cię moimi emocjami i smakowitymi myślami, byś mogła mnie obronić przed wypisaniem. Ale gdy zaczęłam się wypisywać, gdy tusz nadawał literom desperacki posmak, uwięziłaś mnie między kratkami.

Beztuszną.

Bezkształtną

Teraz umieram nie zapisawszy ostatniego słowa, bez możliwości skończenia żywota tym, czym je zaczęłam.

Urwana

Zaschnięta

Rozpadłam się na drobne, którymi płacisz za parking. Pokładałam nadzieje, w które ty wycierasz zabłocone buciory. Rozwarstwiłam swoje zdanie, byś miała gdzie poupychać swoje przebrzmiałe ego. Zamieniłam swoje nastawienie na kolorowe soczewki, by żyło ci się lżej. Spapierzyłam się, byś miała czym się podetrzeć.

Stałam się częścią twojego życia. Częścią podstawową. Częścią niezawodną. Częścią zawodną.

Photo by Nicolas Thomas on Unsplash