Mieszkając w starej kamienicy, dzieliłam te cztery kąty ze Strachem. Niegdyś, mój współlokator był dość jednostajny w działaniach; całymi dniami wygrywał marsze na rurach od kaloryferów lub prowadził zażarte dyskusje ze starym, skrzypiącym parkietem. Ceniłam sobie jego przewidywalną naturę i nawet, gdy kłótnie czy melodie przelewały się na godziny nocne, odnajdywałam w tym pewnego rodzaju bezpieczną ostoję. Wszystko zmieniło się po wybuchu, gdy w jednym z kątów w kolorze butelkowej zieleni zagnieździła się ona… Histeria Domowa; z plątaniny myśli uwiła sobie sieć i rozłożyła się na niej wyzywająco, wyczekując adoratorów. Strach, najwyraźniej, powziął rękawicę i rozpoczął prześcigać się w pomysłach; to migać światłem z latarni, to cieniem postacie malował, odgrywał serenady na szafkach i spadających ubraniach z wieszaka. Dwoił się i troił, by ją zaspokoić… Ona, Histeria Domowa, spoglądała na niego, jak na stare zakurzone pudełko; to z lekkim sentymentem, to z litością.
Pukle czarnych włosów kręciła na palcu, ściągała wąskie usta wybałuszając oczy. Nie była okazem piękna, lecz przyznać jej trzeba, że dwie pary rąk i dwie pary nóg dodawały jej uroku. Siedziała jak dumne pajęczysko; prezentowała wielkie piersiska uwięzione w czerwonej sukni i kabaretki na czterech nogach zakończonych czarnymi szpilkami z czerwoną podeszwą- bo jakże by inaczej? – przecież takimi butami najlepiej porusza się po pajęczynie.
Siedziała i knuła planiska; obserowała mnie czarnymi, czujnymi oczyskami. Wielkie miała argumenty i chytry plan… Dobić mnie chciała… sprzątaniem.
Dzień w dzień, rozkochane w niej pająki wiły nowe sieci. Dzień w dzień rozkazywała paprochom, by swoimi włochatymi łapkami brudziły szklanki i talerze. Strach z jej rozkazu rozrzucał ubrania i lepił koty z kurzu. Koty te, rozmiałczone do granic możliwości, z kolei zatrudniła do lizania okien i podłogi; wszystko w szarej ślinie i wzorzystych smugach. Omiatała zakurzoną miotełką wszystkie meble i regały, nie znała litości – wszystko ginęło pod warstwą białego popiołu – domowych Pompei jej się zachciało!
I gdy wydawało się, że gorzej być nie może, że to wszystko już przelewa brudną czarę… zaczęła…
MARUDZIĆ
- Jak ty się nie wstydzisz?
- Co z ciebie za gospodyni?
- Tyle programów oglądasz w telewizji – swój dom sobie lepiej obejrzyj!
- Przez okna już nic nie widać prócz kurzu…
- Co z ciebie za kobieta?
- Nikt do ciebie nie przyjdzie, do tego syfu!
- Facet cię pogoni, bo nie sprzątasz!
- Nie pójdziesz spać póki tego nie umyjesz!
- Czy ty urodziłaś się w oborze?
I drążyła na przemian: pytaniami i wyzwiskami, pot jej spływał po puklach, które od wilgoci zamieniały się w afro. Poliki nadymała z wściekłości, miny strzelała szaleńcze i pokazywała swoje cztery wielkie ręce w rękawiskach białych ubrane – gotowe już na testy i ustawianie. A ja miałam nadzieję, że podczas jednego z ataków tej sprzątaniowej furii, tak się nadmie, że wybuchnie…