Uwielbiam te chwile, kiedy zostaje sam na sam z muzyką… kiedy ona delikatnie muska mnie po całym ciele, a ja oddaje się jej bez reszty… na przemian patrząc na nią z pożądaniem i lękiem czuję jak odsłania najskrytsze zakamarki mojego umysłu… Uwalnia mnie od wszelkich obaw i trosk.. Uwalnia od masek, które przywdziewam trochę ze strachu, a trochę z wygody…
Przy niej zrzucam wszystko… uprzedzenia… kompleksy… cały ten negatywizm, który blokuje mnie ja pancerz… Pozostaję tylko ja. Ze swoją delikatnością, subtelnością… nagością… Otula mnie swoim ciepłym brzmieniem i zachwyca wieloznacznością dźwięków. Tego co nas łączy nie można nazwać tańcem – określenie to jest zbyt płytkie i beznamiętne, to pasja przyprawiona szczyptą erotyzmu i garściami nut…
Spijam z niej słowa i raczę się nimi jak najsłodszym nektarem… Czuję jak idealnie się uzupełniamy, jak przewidujemy swój każdy ruch… jak nasze oddechy stają się jednym.. Ona rozkochuje mnie w sobie z każdym taktem… Uwodzi z każdą sekundą.. Zatracam się widząc i czując jej obecność. Złączone niezwykłą więzią, trwamy gotowe na wieczność… Bez obaw. Bez zmartwień. Bez wyrzutów.
Ah, ta muzyka 🙂 życie bez niej było by takie smutne i ponure. Cudnie 🙂