Lepię i lepię, ale nie jest lepiej. Mijają kolejne minuty, a ja cała ubabrana w słowach szukam właściwej konstrukcji. Jak to możliwe, że przy tylu galaktykach słów, przy tylu rozwidleniach znaczeń ja ponownie łapię się dobrze znanych schematów, jakby wybierając je z pospolitego katalogu? Mam już dosyć dobrze znanych smaków, międlę znudzona wyświechtaną gromadą, która zawsze ustawia się tak samo…
Dotykam, dotykam, a wszystko się rozmywa. Przykładam dłonie, by uformować swoją wizję. Świat się wciąż kręci, a ja skupiając się na słowach, staram się być dla nich oparciem. Podtrzymuję poszczególne wersy czekając aż zastygną w całość. Czy to ma jakiś sens? Czy spoiwo znaczenia zwiąże te kilka słów? Ciepłem dłoni ogrzewam chłodną materię… Czuję każdą sylabę pod palcami… Ono oddycha… Ono się rusza… Zaczyna po wolną egzystencję i podąża w swoją stronę.
Czuję bicie… Puls… Czyje serce bije – moje czy tego? A może obydwoje połączeni jednym celem, rozwinęliśmy nowy poziom zrozumienia – naturalny alfabet morsea, dyktowany miłością, krwią i bólem.
Następuje PODbicie…
Nie wiem, czy ono mną kieruję czy to ja jestem dla tego przewodniczką… Przestaję rozróżniać swoje myśli od myśli mi zupełnie obcych… Wchodzę na wyższy poziom… Źrenice mam szeroko otwarte i jak dzikie zwierze, gotowa jestem do ujawnienia się…
To już ten moment… Szykuję się do skoku.. Naprężam każdy mięsień i … tworzę:
Wszystko w jednej chwili staje się jasne i wiem, co mam robić. Wiem czym to się skończy…
Łapię małe, niewinne wyrazy i przyczepiam je luźnym znaczeniem do innych… dosypując przy tym trochę dwuznacznego kontekstu…
Niech się mnożą, rozróżniają, pączkują i raczkują!
Niech w końcu słowa przestaną egzystować w próżni banału, niech ożyją!
Niech plądrują… trywialne stwierdzenia…
Niech kradną… to, co ze znaczeń najlepsze…
Niech zawstydzają… po pięciokroć swoją wieloznacznością…
Niech uwolnią się od rutyny i obyczajów i czując wolność słowa, tym słowem się staną.